Zastanawiam się ile z was na pytanie czy siebie lubisz, odpowiedziałaby twierdząco. Jaki procent odpowiedziałby bez wahania.
Bywa, że siebie lubię. To momenty, nie norma. Takie chwile, kiedy np. osiągnę coś, o czego osiągnięcie bym siebie nie podejrzewała, albo sytuacje, kiedy ktoś mówi, że jest ze mnie dumny.
Z reguły jednak średnio siebie lubię. Raczej myślę o sobie neutralnie, bo też to nie tak, że jakoś specjalnie siebie nie znoszę. Ot po prostu sobie jestem, z lepszymi i gorszymi momentami, w których bywa, że siebie lubię.
W towarzystwie uchodzę za duszę towarzystwa. Tak też raczej sama o sobie myślę. To jednak, czego sporo osób nie wie i czego długo w sobie nie lubiłam, to że totalnie nie umiem w nawiązywanie relacji.
Ok, w tym poprzednim zdaniu to w sumie nawet nie wiem czy chciałam napisać, że nie lubię nawiązywać relacji czy, że nie potrafię. Użyłam ‚nie umiem’, co technicznie znaczy to samo co nie potrafię, a jednak ma taki wydźwięk mniej żałosny. Bo nie potrafię to tak jakbym chciała ale jestem taką sierotą, że nie potrafię gęby otworzyć, z kolei ‚nie umiem w relacje’ w mojej ocenie brzmi bardziej jak – nie kumam tych small talków i innych tego typu pierdół, więc po prostu się nie angażuje.
No więc ja jestem gdzieś po środku. Z jednej strony serio tego nie lubię. Tego zagadywania ludzi i pytania o ich życia i serię doświadczeń i słuchanie mądrości życiowych i opowiadania o sobie i potakiwania głową, żeby ta osoba totalnie czuła, że ją rozumiem. Z drugiej strony mam jakąś taką blokadę w nawiązywaniu relacji i ciężko mi podejść do drugiej osoby i zaczynać rozmowę. I to wynika z nieśmiałości, może też strachu przed odrzuceniem. Nie wiem.
Jest jeszcze trzecia strona, którą odkryłam niedawno. Mianowicie, że ja sobie bardzo często wyrzucam, że powinnam zagadać, bo tak stoimy w ciszy i aż się ciśnie, żeby tę ciszę czymś zabić, albo że jak to o mnie świadczy, że z ludźmi nie gadam. Przecież ja POWINNAM. No bo co będę tą sierotą co stoi w kącie i z nikim nie gada. Jak w podstawówce.
I potem sobie uświadomiłam, że ja dokładnie tak o sobie myślę w takich sytuacjach. Bo ja tej sieroty z podstawówki, którą byłam tak strasznie nie lubiłam, że teraz w dorosłym życiu robię wszystko by udowodnić światu, że już nią nie jestem. I potrafię być odważna. I do ludzi zagadywać. I w ogóle to okrutnie lubię te feedbacki że och ula to taka wesoła dziewczyna, taka odważna i wszyscy ją lubią.
No i wtedy dochodzimy do tego momentu, w którym jestem teraz. A mianowicie momentu, w którym mówię dość i jeśli jestem tą sierotą z podstawówki, która stoi w kącie i niespecjalnie gada z innymi, tą sierotą z podstawówki, która postawi plecak na środku korytarza i inne dzieci się o niego przewracają (swoją drogą nie wiem kto w tej sytuacji jest większą sierotą, chyba ten ślepak co plecaka nie zauważył na środku korytarza!), to widocznie taka jestem. I tę dziewczynkę, której nikt do diabła! nigdy nie bronił chcę teraz obronić.
Jeśli stoisz w kącie dorosłego życia i w myślach wyrzucasz sobie, że jesteś nie dość wygadana czy przebojowa, to tego nie rób. Serio to, co myślą sobie ludzie na twój temat to twoje najgorsze zmartwienie.
Dokaldnie, kochaj siebie tak samo jak chcesz, zeby ktos cie pokochal! A nawet mocniej!
Zgadzam się!